Tekst jest relacją ze Spotkania o aborcji w kręgu artystek, które odbyło się w listopadzie 2022 roku jako część programu towarzyszącego wystawie Wczorajsze sny tkają ruiny jutrzejszych świątyń Beaty Rojek i Soni Sobiech.
Jest nas jedenaście i siedzimy w kręgu. Pojawiamy się w nim w różnych rolach – jako kobiety, twórczynie, osoby empatyczne, wrażliwe, współpracujące. Matki, córki, partnerki, żony. Poruszone, podekscytowane, a jeśli idzie o temat, który sprawił, że się tu spotkałyśmy – po prostu wściekłe.
Jako gospodynie – Beata Rojek, współautorka (wraz z Sonią Sobiech) prac prezentowanych na wystawie Wczorajsze sny tkają ruiny jutrzejszych świątyń we wrocławskiej galerii 66P, która stała się scenerią dla naszego kręgu; Zofia Reznik, kuratorka tego projektu poświęconego sieci wsparcia aborcyjnego i Marta Irena Stoces, która wraz z Zofią krąg Alchemia decyzji organizuje i trzyma, ale która pojawia się w nim też jako wracająca do zawodu artystka. A jako gościnie – artystki z całej Polski, które w swoich pracach poruszają temat aborcji. Robią to, bo uznały, że na ten temat nie sposób milczeć.

Siadamy obok siebie, żeby nie być w milczeniu, kiedy ktoś potrzebuje pomocy – jak mówi Anna Kuśpiel. I ponieważ interesujemy się utratą (Jagoda Dobecka). Albo czujemy złość i potrzebę sprzeciwu, jak Marta Falkowska.
Czasem siadamy ostrożnie, jak ja na początku. Kiedy indziej jak lekki dzikus – jak Aleka Polis. Albo przyznajemy się od razu do niepokoju związanego z tym wydarzeniem: – Wypisałam się z jednego kościoła nie po to, żeby zapisać się do drugiego – mówi Anna Karolina Kaczmarczyk. – Mam w sobie ostrożność wobec tematów ezoterycznych. A jednocześnie poczucie, że rola artystki jakoś mnie w tej sytuacji uzbraja.
W kręgu kobiecego wsparcia
Marta Stoces w świat kobiecych kręgów weszła w 2014, szukając holistycznego wsparcia i edukacji w ciąży. I kiedy chciała poród przeżyć po swojemu, na własnych warunkach. – Wcześniej nie interesowały mnie tematy grupujących się kobiet, a wtedy po raz pierwszy poczułam, że od tych, które mnie wspierają, płynie dużo dobrej, oswajającej lęki energii. Po urodzeniu Lili chciałam tę wiedzę i wsparcie popchnąć dalej. Zaczęłam animować spotkania o porodzie i kobiecej seksualności, potem, podczas organizowanego przez mnie festiwalu MAMA GLobal Healing pojawiały się warsztaty z elementami kręgu. I teraz kolejnym kręgiem, który organizuję, jest krąg aborcyjny – traktuję to spotkanie na drugim biegunie jako rodzaj uzupełnienia, domknięcia. Inaczej niż w typowych kręgach, jesteśmy w sytuacji galeryjnej, nasze spotkanie jest nagrywane, dokumentowane, więc towarzyszy mu niewiadoma. I są dwa warianty – albo szybko będziemy chciały przejść od rozmowy do praktyki, odsunąć się od perspektywy zbytniego odsłonięcia, albo zawiążemy pakt zaufania, korzystając z bezpiecznej przestrzeni po to, żeby pojawiła się jakaś duchowa czy emocjonalna prawda.

Zawsze cieszę się, kiedy kobiety pozwalają sobie na wzajemne zaufanie. Tym bardziej jeśli dzieje się to w środowisku artystycznym, gdzie przykaz trzymania formy i strach przed popadnięciem w banał, jest bardzo mocny, często wręcz kasujący bycie w prawdzie. Tymczasem możliwość wypowiedzenia pewnych rzeczy w grupie, bycia widzianym w doświadczeniu przez sprzyjające osoby, może mieć uzdrawiające długofalowe działanie. Nie w znaczeniu terapii – raczej przez poczucie, że jesteśmy mniej samotne w doświadczeniu, że możemy sobie pozwolić na rozbijanie wstydu, na dawanie i otrzymywanie wsparcia. I na to, żeby nie zamykać w szafie rzeczy ważnych tylko dlatego, że część świata uznała, że o nich mówić nie należy.
Opowiedz mi swoją herstorię
Więc mówi Aleka Polis: – Miałam szczęście mieć legalną aborcję. W 2017 roku, w Warszawie, w szpitalu, w komfortowych warunkach i w asyście lekarzy. Bez oceniania. Kilka tygodni później, napisałam manifest Tak, miałam legalna aborcję, który wydrukowałam na prześcieradłach poplamionych krwią. Przemyłam nim chodniki pod szpitalem w Rzeszowie, gdzie większość ginekologów wyznawało klauzulę sumienia, nie przeprowadzało aborcji i nie wskazywało miejsc, gdzie kobiety w ciąży z letalnymi wadami płodu mogłyby zabieg bezpiecznie przeprowadzić. Pomimo, że prawo w Polsce pozwalało wtedy aborcję z powodu wad płodu, nie wszędzie to prawo było respektowane. Kobiety zostawiano same sobie, bez żadnego wsparcia. Z tej perspektywy czuję się szczęściarą. Kiedy mój manifest ukazał się w „Newsweeku”, było dla mnie ważne, że mówiłam za siebie. Liczne komentarze, które pod nim wypisywali ludzie dawały mi siłę, ale też wzbudzały lęki.
I mówi Beata Rojek: – W opowieści o mojej pracy kluczową postacią jest moja babcia Ewa. Była blisko, kiedy rysowałam komiks. Nie doczekała premiery książki ani wystawy. Po tym, kiedy ją narysowałam, po dwuletnich bezskutecznych staraniach o dziecko zaszłam w ciążę i ją straciłam – dziś mogę powiedzieć o tym doświadczeniu, że było to piękne poronienie. Że praca z materią, z rysunkiem przeprowadziła mnie przez te głębiny, odblokowała w jakiś sposób. Ten proces wciąż trwa – komiks to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Rysując go czułam, jak wspólne jest to doświadczenie.
Ten osobisty rys sprawił też, że innego charakteru nabrała rola kuratorki: – Kiedy Beata zaprosiła mnie do wsparcia procesu twórczego, zdałam sobie sprawę, że moje zadanie tym razem nie będzie czysto kuratorskie, że będzie czymś więcej niż kolejną odsłoną mojej pracy, którą określiłabym jako budowanie tożsamości feministycznej – podkreśla Zofia Reznik. – Ta świadomość zaczęła się we mnie budzić po studiach, bo wcześniej nie utożsamiałam się z kobiecością. Czytałam więc teksty, oglądałam feministyczną sztukę, jeździłam na Gender Studies, poprzez pracę intelektualną stopniowo pozbywałam się zinternalizowanej mizoginii. A któregoś dnia stwierdziłam, że zamiast Zosią wolę być Zo, że ta neutralność formy mi pasuje. I w pewnym momencie poczułam, że potrzebuję stanąć ciałem za sobą, za tym, co czuję. Przełomowy pod tym względem był Czarny Protest – wtedy mocno poczułam, że chcę ciałem świadczyć i być. I tu, przy okazji wystawy, decyzja też była mocna – postanowiłam, że będę ciałem przy przyjaciółce, że widzę naszą relację raczej jako siostrzeństwo niż kuratorstwo. Uśmiercam siebie przywiązaną do umysłu, uruchamiam osobę tworzącą z ciała i czucia.

Widziana z innej perspektywy, aborcja okazuje się też elementem procesu twórczego: – Mam wrażenie, że jako artystka dokonuję nieustannie aborcji pomysłów, które rodzą się w mojej głowie, a które codziennie ukatrupiam – wyznaje Marta Stoces. – Codziennie rodzi się przynajmniej kilka takich, których fizycznie, z powodu braku czasu, nie jestem w stanie zrealizować.
Gniew zapisany w ciele
Płoną świece, a przekazywany z rąk do rąk motek wełny, rysuje na podłodze coraz bardziej skomplikowany wzór. Wątki się łączą, zazębiają – sztuka mówi o życiu, życie inspiruje sztukę. Temat aborcji pojawia się w niej, bo musi być opowiedziany – przez kobiecy wielogłos, na setki różnych sposobów.

Małgorzata Markiewicz mówi, że Meduza siedziała jej w głowie już w 2004 roku, przy dyplomie. Ale została powołana do życia po zaostrzeniu antyaborcyjnego prawa – przez siedem miesięcy artystka dziergała ją na szydełku z naturalnych włókien. Po to, by mogła wejść w jej skórę – zakryć twarz czerwoną, włóczkową maską i poruszyć mackami, które sięgają kilkunastu metrów. – Meduza miała oddać czarną część psyche, agresywną i głośną – mówi artystka. – Pokazać wyparte aspekty kobiecości, takie pochodzące z lasu, spomiędzy płci. Kiedy na nią patrzę, nie wiem, czy jest mężczyzną, kobietą, czy może zwierzęciem. I zastanawiam się, czy przytulona może stać się źródłem twórczości.
Małgorzata Markiewicz ma dwoje dzieci – 21-letniego syna i 13-letnią córkę. – I miałam nieprzyjemność bycia źle traktowaną przez lekarzy – opowiada. – A po zaostrzeniu prawa nie wiem tak naprawdę, czy być w ciąży w Polsce jest wyrazem odwagi czy szaleństwa. Ja w każdym razie bym się już na to nie zdecydowała. Kiedy za granicą opowiadam o tym, co się u nas dzieje, nikt mi nie wierzy. Dlatego na czarnej, protestacyjnej bluzie wypisałam odręcznie białą farbą hasło: „Keep abortion safe and legal”. I zabrałam ją na międzynarodowe sympozjum.

Kiedy Jagoda Dobecka dowiedziała się o zaostrzeniu przepisów, namalowała dwa obrazy – na jednym z nich, przypominającym XIX-wieczną rycinę z roślinami, zgromadziła zioła, którym przypisuje się działanie poronne – kokornak, wrotycz, bylicę, rutę, kopytnik pospolity. – Drugi z obrazów malowałam całą noc, na totalnej wściekliźnie – wspomina. – Oba są i będą wyrazem wkurwu.

Anna Kuśpiel w jednej ze swoich prac, w ramach projektu Herstoria sztuki, miała odnieść się do wybranego wcześniejszego dzieła artysty-mężczyzny. Wybrała Ofelię Johna Everetta Millaisa. – Przy czym zwróciłam uwagę na kobiety, które nie dostają medycznego wsparcia – opowiada. – Pokazałam zatem kobietę, która umiera samotnie, w wannie, z ręcznikiem tamującym krew między nogami. I sama sobie pozowałam do tego obrazu.

Katarzyna Pawelec do Herstorii sztuki też dopisała własny rozdział. Jej praca nawiązywała do słynnej instalacji Sun Yuan i Peng Yu, zatytułowanej Can’t Help Myself, która w 2019 roku była prezentowana na weneckim Biennale – publiczność zobaczyła tam robota, który zgarniał wylewającą się z niego czerwoną ciecz. – Pomyślałam, że to paradoks: widzów Biennale przeraża maszyna, która sprząta po sobie, gdy tymczasem w Polsce są kobiety, które pozostawiono samym sobie. Więc przez trzy godziny sama obracałam się wokół siebie i zamiatałam tę ciecz.
– Te prace to nasz wspólny wkurw – mówi Anna Karolina Kaczmarczyk. Pierwszym jej dziełem dotyczącym aborcji był transparent: „Życie to my”. Kiedy niosła go w swoim rodzinnym Oświęcimiu, czuła, że to jest wielka rzecz. Potem swój sprzeciw zaczęła wyrażać poprzez sztukę – tak powstała okładka kobiecego komiksu Wolność, na której dziewczynka w sukience w błyskawice rzuca kamieniem. – Do tego obrazu pozowała mi pięcioletnia Helena: byłam przy jej porodzie, przecinałam pępowinę, to taka moja pół-córka, rodzina z wyboru – wspomina. – Narysowałam w jej ręce kamień dziewczyńskiej bezczelnej wściekłości, jakiej mi osobiście brakowało. 22 października 2020 pomyślałam, że powinnam zrobić coś jeszcze – sztuka jest przecież formą komunikacji. Na okładkę naszego wielogłosowego komiksu o aborcji namalowałam więc kobietę, która opowiada coś drugiej, zasłaniając twarz dłonią z błyskawicą.
Anna Kaczmarczyk chciałaby mieszkać w Polsce. Ma jednak dziecko i nie chce wychowywać go w wykreowanej przez polityków atmosferze opresji.

– Czuję się poniekąd zmuszona do emigracji, a częścią mojej ofiary jest tęsknota, oderwanie od korzeni. Jestem jak cięty kwiat. Wyjechałam do Niemiec na studia, ale z czasem ta decyzja stała się polityczna, stała się też wyborem mamy dla dziecka. Wraz z Martą Falkowską i wieloma artystkami zajmującymi się komiksem i ilustracją przygotowuję teraz antologię o aborcji Własnym głosem. Herstorie aborcyjne – narysowałam do niej komiks o przyjaciółce z Ukrainy, która jako nastolatka doświadczyła ogromnej traumy, a aborcja była tylko jednym z elementów przemocy wokół niej. Narysowałam jej portrety, ale to ona dorysowała swoją część. A potem urodziła dziecko i twierdzi, że pozbycie się tej historii pozwoliło jej w jakimś sensie otworzyć ciało na ciążę. Moją główną potrzebą było dać jej przestrzeń wypowiedzi, rezygnując z wpływu na efekt końcowy. Bo ta opowieść nie mogła wyglądać tak, jak mnie by się podobała. Komiks miał być dla niej, o niej, ona miała o nim stanowić.
Odzyskiwanie języka
Każda z nas ma jakąś „przygodę z aborcją” – poprzez sztukę, osobiste doświadczenie, historie bliskich osób. Kiedy wyrzucamy je z siebie, zaczynamy rozmawiać – dialog toczy się tak wartko, że wełniany motek przestaje za nim nadążać.
Marta Falkowska podkreśla, że opowieść o ciąży i macierzyństwie jest tak naprawdę opowieścią o zanikaniu. I wspomina rok 2018, kiedy pojechała na objazdową wycieczkę po Albanii. Przy okazji zwiedzania tamtejszych zamków słyszała od przewodników historie o heroicznym kobiecym poświęceniu. Jedna z bohaterek, Rozafa, pozwoliła się w połowie zamurować, żeby przetrwał zamek, budowany przez jej męża i szwagrów – połowa, która pozostała na powierzchni, miała służyć jedynie kojeniu i karmieniu jej dziecka. Inna, uciekając przed najeźdźcami rzuciła się ze skały, osłaniając dziecko własną piersią; kobieta zginęła, jej miłość była jednak tak silna, że z okolicznych skał trysnęło mleko, które wykarmiło jej syna.

– Koniec tych historii jest niezmienny: nie ma kobiety, jest dziecko, jakby do wydania go na świat i wykarmienia sprowadzała się jej rola – podsumowuje. – Zupełnie jak dziś. Przestańmy wreszcie mówić, że to radykalne prawo jest jakimkolwiek kompromisem – nie jest nim. W antologii Własnym głosem oddajemy głos kobietom, które się z nim zderzyły. Co ciekawe, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o naszym projekcie, spotkałyśmy się z entuzjazmem i wsparciem ze wszystkich stron. Jedyne głosy oburzenia, jakie się pojawiły, dotyczyły słowa „herstorie” w podtytule i były to głosy wyłącznie męskie. Zupełnie jakby poprzez zamienienie przedrostka „his” na „ her” panowie odczuli strach przed znikaniem, którego kobiety doświadczają przecież na co dzień, od wieków. Obserwowanie tego było niesamowite. Niektóre reakcje zakrawały o panikę, jakby danie przestrzeni jednej grupie wiązało się z odebraniem praw innej.
Beata Rojek wspomina, że poprosiła znajomego o blurba do swojego komiksu. Wybrała go, bo świetnie pisze, ma prawdziwy talent. I usłyszała: „Mam problem. W tej książce nie ma facetów”.
Antologia Własnym Głosem, w tworzeniu której biorą udział Anna z Martą, początkowo miała być projektem inkluzywnym. W pewnym momencie jednak kolektywnie stwierdzono, że w przygotowywaniu opowieści nie powinni brać udziału mężczyźni. – W świecie, który jest tak nierówny, potrzebujemy rodzaju pozytywnej dyskryminacji – tłumaczy Anna Kaczmarczyk. – Komiks wychodzi w momencie, kiedy inkluzywnością w Polsce staje się zaproszenie kobiet do debaty o aborcji. Dlatego jestem za taką dyskryminacją. Trzeba nam zagarniać to, co jest nie nasze.
– Bierzemy udział w tworzeniu herstorii, herstorycznego słownictwa – dodaje Aleka Polis. – Gdy podczas badania dowiedziałam się o letalnej wadzie płodu, czułam, że medyczne słownictwo nie pomaga mi w odnalezieniu się w tej sytuacji. Płód i dziecko były dla mnie nieadekwatne. Wymyśliłam słowo „narodka”. Zasób słownika związanego z aborcją jest ubogi. Mamy nazewnictwo medyczne, które nie potrafi nazwać tego, co się z nami dzieje podczas tak heroicznych czynów, jak np. ciąża. Potrzebujemy słów, które pozwolą nam poczuć się bezpiecznie w naszych emocjach.
– Dlatego ważne jest też, żeby odzyskać język – dopowiada Anna Kaczmarczyk. – Kiedyś była „skrobanka”, dzisiaj mamy „zabijanie dzieci”. Wygrywa ten, kto nam układa słownik.
Na co Aleka: – Potrzebujemy wyrównania energii męskiej i żeńskiej, poszerzenia języka o wyrażenia, które pomogą w nazywaniu emocji dotyczących doświadczeń kobiet. Słowa oceniające często hamują rozwój, powodując sprzeciw u części społeczeństwa. Może nie potrzebujemy mówić, czy to dobre, czy złe, ale że jest. Że aborcja jest.
Magda Piekarska, © 66P Subiektywna Instytucja Kultury